Maria Pastwa
Jestem miłością III
Barbara Bujakowska, Marta Wołowiec, Karol Miękina, studio KCC 5 marca 2022r.
Na spotkanie cienia
Trzy ciała kroczą w mroku, skrywając się przed okiem patrzącego. Szukają drogi do światła, lecz tam czeka je tylko gra pozorów. Czy potrafimy zobaczyć kruche, brudne kawałki własnej tożsamości? Czy cień – strona osoby naznaczona bólem i popędem destrukcji – może zostać wysłuchany w czasach narcystycznej gorączki? W spektaklu „Jestem miłością III” taniec staje się medium, przez które przemawiają ciemne zakamarki duszy.
„Jestem miłością III” to kolejna część cyklu z reżyserii Barbary Bujakowskiej, w którym artystki i artyści mierzą się z pytaniami o autentyczność przeżywania jednostki wobec kulturowo-społecznych norm i konwencji. W trzeciej odsłonie projektu twórcy podważają ideały moralności, dobrego charakteru i pewnej samowiedzy. Z pomocą teorii psychoanalitycznej sięgają do pokładów wypartego, stawiając widza w kłopotliwej sytuacji – wydobywają na światło dzienne doświadczenia, które być może wolałybyśmy pozostawić w alkowie życia osobistego. Tańczący – Barbara Bujakowska, Karol Miękina i Marta Wołowiec – nie wzbraniają się przed obnażeniem delikatnych szczegółów o sobie samych. A może to znów tylko złudne projekcje ego, kreacja artystyczna, która zakrywa to, co naprawdę wrażliwe? Lustrzane odbicia mnożą się na scenie. Nie wiadomo, czy kolejne nawarstwienia iluzji to zabawa z widzem, czy faktyczna kondycja człowieka, który nie jest w stanie dojść do prawdy o swoim wnętrzu.
Ciało bywa jednak bezlitosnym zwierciadłem nieświadomego. Drobny gest powie więcej niż słowo, a drgnienie twarzy jest szybsze niż myśl. I chociaż w spektaklu nie brakuje fragmentów stricte narracyjnych – monologi aktorów uzupełniają materiał choreograficzny – to siła wyrazu płynie także z ruchu, który opowiada własne historie. Co ciekawe, przez większość czasu ciała tańczących sprawiają wrażenie bardzo zdyscyplinowanych, wręcz usztywnionych. Jeżeli w tańcu pojawia się miękkość, to tylko tam, gdzie przewidziano dla niej miejsce. Ścieżki, po których poruszają się artyści, wydają się ściśle określone, tak jakby cały performans był sumiennie zaplanowanym zabiegiem. Bujakowska i Wołowiec są ubrane w nieco groteskowe, zapięte na ostatni guzik stroje dystyngowanych pań – pantofelki na ich stopach precyzyjnie odmierzają kroki. To ciała pozbawione pierwotnej spontaniczności, unikające z gracją wszystkiego, co mogłoby zachwiać równowagą na obcasach. Zarazem jednak trudno oprzeć się sugestii, że pod powierzchnią wszystko kipi i żarzy się niczym wściekle czerwony dres, w którym tańczy Miękina. Ruchy aktorów są aż nazbyt dokładne, kompulsywnie pedantyczne, tak więc nikt nie jest chyba zdziwiony, kiedy nagle z ich gardeł dobywa się ryk dzikiego zwierzęcia. Im bardziej staramy się o perfekcję, tym większy cień ciągnie się za nami.
Spektakl od początku nie pozostawia złudzeń co do tego, że spójny obraz siebie jest zawsze w mniejszym lub większym stopniu zafałszowaniem. Podczas gdy tańczący na scenie starają się utrzymać fason, za ich plecami na projektorze wyświetlane są intymne zwierzenia bądź uczone wypowiedzi na temat tego, co nie najlepiej świadczy o człowieku. Zwielokrotnienie rzeczywistości, fizycznej i wirtualnej, wzmaga poczucie zagmatwania. Generowana w ten sposób wielość głosów i perspektywpowoduje, że postaci w spektaklu wydają się coraz mniej dookreślone, a ich zachowania wymykają się jednoznaczym interpretacjom. Czyżby u podstaw osobowości tkwił nieprzejednany konflikt? Czy jesteśmy w stanie wyłonić z tej chaotycznej kompozycji jakąś trwałą tożsamość, zaafirmować siebie pomimo wątpliwości i strachu przed tym, czego jeszcze o sobie nie wiemy?
Twórcy spektaklu postanowili rozbroić psychologiczno-egzystencjalne dylematy przy użyciu dużej dawki humoru. Zarówno wyświetlane filmy, jak i kreacje tańczących pogrywają z ironią i absurdem. Tym samym odsłania się często wyolbrzymiony i nieco infantylny charakter naszych autotematycznych rozterek. Cały performans jest tak pomyślany, że o poważnych problemach mówi się z przymrużeniem oka, a „mroczna natura ludzka” okazuje się raczej komiczna. Nie unieważnia to jednak autentycznej próby artystów, by dostrzec i uznać w sobie trudne doświadczenia i niedoskonałości. Jednym z bardziej lirycznych momentów przedstawienia jest scena, w której aktorzy stoją nieruchomo w snopach światła, z twarzami skierowanymi ku górze. Czas jak gdyby zwalnia, a zahipnotyzowane przez jasność postaci wydają się zanurzone w marzeniach o lepszym życiu. Być może z głębi ciemności rodzi się pragnienie, by stanąć w świetle i móc powiedzieć o sobie: jestem dobra/y, jestem miłością.
Do tego najwyraźniej zmierzają wysiłki tańczących. Każde z nich na swój sposób zmaga się z własnym cieniem, ale dopóki pozostają osobno, wygrywa potrzeba kontroli – aktorzy wciąż poruszają się w swoich światach niczym w gabinecie luster. Dopiero odnalezienie wspólnoty, bliskie spotkanie w kręgu, otwiera możliwość przepracowania tego, co przerasta siły jednostki. Artyści nawiązują tutaj do tradycyjnej, katarktycznej mocy teatru. Widzowie stają się świadkami rytuału, w którym dochodzi do kolektywnego oczyszczenia. Nie jest to jednak rytuał na modłę tragedii greckiej, lecz energiczny taniec, który wkrótce przeradza się w koncert. Aktorzy chwytają za instrumenty i grają uroczą piosenkę Chłopców z Placu Broni. Atmosfera rozlewa się na publiczność – wszyscy możemy doświadczyć chwili beztroski we wspólnym śpiewie. Cienie czmyhają spod naszych stóp.
Niektórzy mogą poczuć się trochę rozczarowani, że w przedstawieniu brakuje ciężkości, do której przyzwyczaiła nas współczesna sztuka. „Jestem miłością III” nie jest kolejnym oskarżeniem wymierzonym w człowieka ani pochwałą bezradności. To spektakl, który pozwala uśmiechnąć się do ułomności ludzkiej duszy, jednocześnie przypominając, że tworzenie, taniec i śpiew przynoszą ukojenie nawet w tak trudnym czasie, w jakim obecnie żyjemy.
Maria Pastwa – zajmuje się somatyką i filozofią, pisze teksty o tańcu i bada cielesność we wszelkich przejawach. Odnajduje się pomiędzy teorią a praktyką, pomiędzy słowem a ciałem, zmierzając do integracji różnych poziomów doświadczenia i refleksji.
Fot. Monika Bielenis