Głębiej
Marcin Miętus
Dziewczyna rzuca mikrofonem w partnerkę. Rekwizyt odbija się od niej i ląduje na podłodze obsypanej ziemią, wydając głuchy łoskot. Mężczyzna, po niemal godzinie leżenia na białej baletówce, wstaje i podaje swoje imię, nazwisko oraz tytuł spektaklu, który właśnie się kończy. Jego prezentowane w tle selfies, mimo swej banalności, wywołują we mnie rodzaj wstrząsu. Czy naprawdę w tak krótkim czasie można zmienić się fizycznie aż do tego stopnia? Leżąca na zimnej posadzce kobieta znajduje się blisko mnie, muska włosami moje kolano. Powoli podnosi się, patrząc mi w oczy: „What I’m Doing Here?” – wydusza. Nie odpowiadam. Wreszcie „zapach mirabelek” – napis, który widzę na zielonej kartce, trzymanej przez performerkę stojącą na trawie. W tle majaczą Łąki Nowohuckie, zachód słońca i dwa wielkie kominy, przypominające o tym, o czym, jak sądzę, chciała przypomnieć artystka: eksploatacja natury przez człowieka postępuje w zastraszającym tempie i nie sposób jej zatrzymać.
„To znak, że rozpada się świat” – powtarzałem na głos jeden z wersów wiersza napisanego przez Alicję Czyczel, autorkę odbywającego się poza budynkiem Nowohuckiego Centrum Kultury Śladu ślimaka, o którym mowa na końcu pierwszego akapitu. To podczas tego performansu-spaceru mogłem doświadczyć ulotności zawartej w zmieniającej się porze dnia, dźwięków deptanej trawy, czy zapachu podgniłych owoców. Podążając tym tropem, chciałbym docenić to, co niestałe, momentalne, pozornie zwyczajne. W relacji z 5. edycji Krakowskiego Festiwalu Tańca skupię się przede wszystkim na refleksach i odpryskach, które wyłowiłem z rzeczywistości interpretowanej przez zaproszone artystki i artystów.
Organizatorki i kuratorki (Agnieszka Barańska-Kozik, Karolina Graca, Aleksandra Honza, Monika Szpunar, Monika Węgrzynowicz, Dominika Wiak) zadbały w tym roku nie tylko o różnorodność formalną spektakli, zwłaszcza w kwestii do podejścia czym jest taniec i choreografia, ale też o zróżnicowaną (choćby wiekowo) grupę odbiorczą. Ścieżki, którymi mogli i mogły poruszać się widzki i widzowie, były więc rozmaite, bywały rozmyte, a ich wytyczanie przez niektórych uczestników mogło następować po raz pierwszy. Zarówno u stałych bywalców, do których nieskromnie bym się zaliczył, jak i nowych widzek. To, że festiwal jest w ciągłym ruchu i zmienia się – o czym dają bezpośrednio znać poprzez tegoroczne hasło („Zanurzenia”) organizatorki – jak woda, jest chyba dość oczywiste. Co z tego wynika?
Można było pójść z nurtem, albo pod prąd i wyjść ze spektaklu zmęczonym lub rozczarowaną. Dać się porwać niczym spienionej rzece, która pochłania bez reszty, pociągając za sobą brak poczucia czasu (a nawet i miejsca), albo odpocząć i orzeźwić tuż przy niepozornym strumieniu. Pojawiło się wiele warsztatów, również tych spoza regularnej ścieżki tanecznej jak Piszące ciało. Pisanie w ruchu, łączące tekst i ruch oraz warsztaty kreatywne dla osób 60+. Towarzyszył im Dances like a bomb, opowiadający o samotności i starzeniu spektakl, który zebrał największą widownię podczas całego, siedmiodniowego wydarzenia (w tym wielu seniorów i seniorek). W programie znalazły się również Mikroświaty, spektakl dla rodzin z dziećmi w wieku 4+, podczas którego najmłodsi widzowie mogli szukać skarbów takich jak kamienie, muszle, czy szyszki, a potem budować z nich tytułowe mini-ekosystemy. Ze wszystkich spektakli akurat te dwa najmniej mnie porwały, co jest może właśnie kwestią mojego doświadczenia (albo jego braku). Dances like a bomb było również prezentowane bezpośrednio po moim performansie, być może dlatego poziom zaangażowania w ten spektakl został nieco zakłócony przez kotłujące się we mnie myśli i emocje, wędrujące w trakcie oglądania do brzucha oraz klatki piersiowej (by nie zapomnieć o sercu, które ponoć wyrosło jednej widzce po odwiedzinach u mnie).
Teraz może przyszła pora na krótkie wyjaśnienie o jakie odwiedziny chodzi. Na początku nie chciałem o tym tutaj pisać, ale uznałem, że wolę zaznaczyć tę – inną niż zwykle – perspektywę w tekście, niż omijać ją szerokim łukiem, udając cudze ciało lub pomijać ten konkretny, ważny dla mnie, aspekt. Podczas festiwalu miałem okazję dwukrotnie zaprezentować performans Love Letter (sam na sam), na który składały się kilkuminutowe spotkania z widzem lub widzką oraz performatywne czytanie miłosnego listu. Pierwszą część nazywam – na potrzeby własne – byciem razem w miękki i uważny sposób, współdzieleniem ciszy. Zarówno temat, jak i tytuł mojej pracy, słusznie podpowiada również sytuację speed-datingu. W konwencji randki, zamiast small talku wyobraziłem sobie przestrzeń gestu, spojrzeń, nawet mrugnięć okiem. Niemal każda z osób, która mnie odwiedziła, reagowała inaczej na moją propozycję. Strategie bycia ze mną były różne, co uświadomiło mi, po raz kolejny, jak bardzo odmienne mogą być sposoby odbiorcze i jak bardzo wpływ na nie mają nasze oczekiwania (w tym moje) dotyczące uczestnictwa w spektaklu. Konwencja szybkich randek z pewnością jest mi bardziej bliska niż przywoływana przez niektórych moich rozmówców Artystka obecna Mariny Abramović.
(W związku z tym, o czym piszę w powyższym akapicie, zastanawiałem się chwilę czy nie zażartować sobie i nie zatytułować tego tekstu „Artysta obecny”, jednak ze względów poszanowania osób czytelniczych postanowiłem tego nie robić, a swój wywód o własnym performansie zakończyć w miarę szybko. Poza tym jeszcze daleko mi do Abramović Może gdy osiągnę jej status, zrobię reenactment i powrócę do Love Letter w kolejnej wersji. Chciałbym opatentować sposób performowania tak, żeby wszystkim widzom i widzkom wyrastały serca).
Granie spektaklu w formule jeden na jeden w ciągu dwóch dni okazywało się tyle inspirujące, co męczące. Przyjęcie takiej ilości osób (w sumie koło czterdziestu) i spotkania z nimi w tak bliskim kontakcie, groziło przebodźcowaniem. Udało mi się jednak złapać balans, w czym pomagały spektakle nieco bardziej „medytacyjne”. W Monologu wewnętrznym Wojtka Ziemilskiego, oglądanym w specjalnie przygotowanych słuchawkach, mikroorganizmy i bakterie spełniają rolę tancerzy/aktorów, wsłuchując się w tytułowy monolog z pogranicza stand-upu i wykładu performatywnego. To oczywiście spektakl o dialogu, nie tylko ze swoim – w tym przypadku chorym – ciałem, ale też z nami, widzami. I teatrem. Czy też performansem, spektaklem, widowiskiem (tanecznym/performatywnym/teatralnym, niepotrzebne skreślić). Autor z wyczuciem żongluje konwencjami gatunkowymi, z godną podziwu empatią wysłuchując się w zamieszkujące (i pustoszące) własny organizm mikroby, tworząc właściwie nie tyle taniec, co dziwaczny, ale w swoim wymiarze poruszający koncert.
Zanim Ziemilski zabrał mnie w podróż do swojego jelita, unaoczniając jak przez lata się zmienił, do eksplorowania dźwięku oraz „dobroczynnej mocy” hałasu zaprosiły mnie Chara Kotsali i towarzyszącą jej na scenie Christina Skoutela. Tytuł greckiego spektaklu Borborygmi to fachowa nazwa odgłosów pojawiających się w naszym brzuchu jak burczenie czy bulgotanie. Tu artystki nie przykładają sobie co prawda mikrofonu do brzucha (jak Ziemilski), ale traktują go bardziej obcesowo: zgniatając, uderzając o różne przedmioty, rzucając w siebie. Ten świetny dramaturgicznie i zwarty treściowo spektakl przyniósł mi wiele radości z oglądania, mimo realnego widma polityczno-społecznych zagrożeń, o których mówi. Emancypacyjny wymiar hałasu i wielowarstwowej rozróby, której dwie performerki dokonują na scenie, to dla mnie wzorowy przykład na to, że łamanie zasad może odbywać się w dobrych intencjach.
Najmocniej podziałał na mnie jednak Unearth Jefty van Dinthera, w którym bliskość ciał performerów i ich przedłużające się działanie, zbiegało się z przechodzeniem żałoby w stan pogodzenia, dnia w noc. Żałoby po czym? Po czasie, nadzieli, teraźniejszości? Może po innych osobach, albo nawet gatunkach. Atmosferę pogrążonego w tym dziwnym maraźmie świata tworzą jednak ludzie, formujący rozmaite konstelacje ocierając się plecami, podążając – jakby powodowani niewidzialną nitką – wprost na zajmowane (tymczasowo) miejsce, patrząc głęboko w oczy, włączając w nie mnie. W tym naznaczonym końcem świecie, ciała performerów i performerek wyglądały jakby znajdowały się na granicy rozpadu. Nieustannie za czymś podążając; a to za niewidzialnym pragnieniem, namacalną trajektorią czy głosem, zdominowanym przez rozdzierający śpiew. Rozpięte między pierwotnym, zwierzęco-człowieczym a efemerycznym tworem, pogrążone w tęsknocie gesty działały na mnie zarówno z bliska, jak i z odległości. Trzyipółgodzinny Unearth (prezentowany w podwójnym zapętleniu), choć nie wymagał pełnej koncentracji i uwagi umożliwiając wejścia i wyjścia, był spektaklem do przeżywania i pełnego zanurzenia. Przyznam, że wchodziłem w niego powoli, jak do lodowatej wody, a skończyłem głęboko pod powierzchnią. Gdzieś na dnie, wypatrując światła, przynoszącego chwilowe, pewnie pozorne, ukojenie. W rytm nie do końca zrozumiałych głosów, powtarzających się jak mantra:
save yourself
give yourself
hear yourself
cure yourself
be yourself
(Dygresja na koniec. Dziwnie pisze się tekst z wydarzenia, w którym brało się również udział jako artysta. Trudno jednak zaprzeczyć, że światy osób tworzących i piszących się przenikają, zwłaszcza w tak niedużym środowisku, jakim jest środowisko tańca i choreografii. Ma to związek m.in. z płynnym przechodzeniem z jednej w roli w drugą, o czym udział w tym festiwalu mi przypomniał. Bardzo szybko pojawiło się więc we mnie pytanie o sposób ujęcia doświadczeń z festiwalu, niepozbawionych przecież subiektywnego punktu widzenia. Dając mi wolną rękę organizatorki Krakowskiego Festiwalu Tańca nakłoniły mnie do wyjścia poza własne przyzwyczajenia. Ten rodzaj podwójnej obecności autora-artysty, który zasygnalizowałem wcześniej, to temat na zupełnie inny tekst. Podobnie jak – wracając do dygresji numer jeden – opis z moich prywatnych spotkań sam na sam. Oczywiście pisanych anonimowo, tylko z mojej perspektywy.)
***
5. edycja Krakowskiego Festiwalu Tańca odbywała się pod hasłem „ZANURZENIA” w dniach 3-9 sierpnia 2025.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego, w ramach programu „Taniec”, realizowanego przez Narodowy Instytut Muzyki i Tańca.
Fot. Klaudyna Schubert

