Wernisaż fotografii
7 października – 14 listopada 2010 r., bud. A
Zobaczyć świat w ziarenku piasku,
Niebiosa w jednym kwiecie z lasu.
W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar,
W godzinie – nieskończoność czasu.
William Blake
To, że fotografika stała się odrębną dziedziną działalności artystycznej, wiedzą dziś wszyscy. Rzecz w tym, że z tego stwierdzenia korzystać zaczyna olbrzymia rzesza ludzi posługujących się aparatem fotograficznym, którzy pretendują do artystycznych awansów, po prostu fotografując otaczający ich świat. I często spotkałem się z ludźmi, którzy zakupiwszy drogi sprzęt zaczynali swą karierę „twórców”. Polegała ona na przyciśnięciu magicznego guzika w bardziej magicznym i automatycznym aparacie. Nie o takim fotografowaniu tu mowa. W przypadku Jana Zycha, równie utalentowanego, co pracowitego obserwatora świata i ludzi, każdy dostrzeże uczulonego na piękno artystę. Kiedyś wielki Lutosławski powiedział mi: „Wirtuozeria zaczyna się w muzyce wtedy, gdy instrument ginie, a pozostaje sama muzyka ze swą magią”. Sądzę, że w przypadku Jana Zycha instrument, jakim jest aparat fotograficzny, też przestał znaczyć, pozostała jedynie magia obrazu. Dotyczy to kompozycji i nastroju, a może szerzej, artystycznych przeżyć twórcy. Przypominam jedną z wystaw Jana zorganizowaną na Politechnice Krakowskiej. Stanąłem przed czarno-białym fotogramem wyobrażającym fragment naszego polskiego krajobrazu. Były to po prostu dwa drzewa, ale coś szczególnego uderzyło mnie w tym dziele.
Oto przypomniałem pobyt w Amsterdamie. W muzeum stanąłem bezradny przy jednej akwaforcie Rembrandta pytając: – Jak on na Boga uzyskiwał te efekty? Oto niektóre plany jasne zaczynają wręcz świecić i promieniować. Czy jest jakaś fluorescencja? A czerń ma swą konsystencję od zwykłej, uzyskanej farbą drukarską, aż po tę zagadkową, tajemniczą, niemal „piekielną” w swej głębi. Przypomniałem to patrząc na fotogram Zycha. Dlaczego? Bo autor opanował jakiś niedostępny dla innych sposób operowania walorem. Niektóre liście drzew „ponad śnieg bielsze się stały”, a cienie nabrały głębi, z którą zetknąłem się jedyny raz w życiu, zaglądając owej pamiętnej majowej nocy 1973 r. do wnętrza grobu króla Kazimierza Jagiellończyka.
– Janie! Jak ty to robisz? Twoje drzewa świecą na tle białych obłoków. Odpowiedział zwyczajnie – Wykorzystałem podczerwień, a liście przecie promieniują.
I to jest też jedna z cech twórczości znakomitego artysty. Ciągłe poszukiwania, doskonalenie swego warsztatu. Stałe osiągnięcia i niezmienna skromność.
Gdy wyjeżdżał na krańce świata szukać kontaktu z Matką Przyrodą nieskalaną cywilizacją techniczną, to jakby wypełniał posłannictwo Światowej Organizacji Zdrowia. W jednym z jej raportów czytamy (…) „Przy zagrożonej ludzkiej psychosferze, krajobraz nietknięty działalnością i brutalnością człowieka staje się stymulatorem zdrowia psychicznego”. Zych był w USA – w Arizonie, Nowym Meksyku, Utah i Colorado, by szukać nie nowoczesności, lecz powabów Matki Przyrody. Widoków, od których mieszkaniec Europy już odwykł. Zafascynowały one artystę, jak sam pisze: „skalą czerwieni i barwami od ciemnej czerwieni do głębokiego błękitu”. Zafascynowały skalą, czasem nieskalaną ciszą, kiedy indziej odwieczną pieśnią wodospadów i oceanów.
Kiedyś oglądałem fotografie Krakowa wykonane przez Jana. Wawel i jego budowle zostały uwiecznione przez różnych artystów tysiąckrotnie. Teraz zobaczyłem znane mi zabytki zupełnie inaczej. Znów wspomnienia osobiste. Jestem w Toledo w domu El Greca. To z tego okna malował on swe miasto podczas burzy. Coś dławi mi gardło i gnie kolana. Mistrzu Domenico! Tyle razy podziwiałem Twe dzieła, a teraz stoję w miejscu, gdzie powstawały. Janie! Pytam: – Jak uzyskałeś to tajemnicze oświetlenie wieży zegarowej i baszty złodziejskiej? Kiedy podpatrzyłeś tę poezję nieba i chmur niosących grozę? Zych spojrzał jakby speszony szepnąwszy: „Bóg pozwolił to utrwalić”.
Zastanawiająca jest wszechstronność artysty, który w równej mierze potrafi wczuć się w skalę i nastrój pejzażu, wydobyć najgłębszą istotę dzieła architektonicznego, jego sylwety, bryły, detalu. Równocześnie jest perfekcjonistą w portrecie i scenach rodzajowych, bo tak trzeba nazwać niektóre zdjęcia reporterskie. I jeszcze jedna cecha tego artysty. To nie stanowi ani przywary zawodu, ani nabytej rutyny, to cecha charakteru twórcy. Zych jest wszędzie, gdzie coś się dzieje, coś, co on uważa za ważne i godne zarejestrowania dla historii miasta i kraju. Jest od lat związany z Politechniką Krakowską. Można by go nazwać „nadwornym fotografikiem Uczelni”, ale równocześnie jest przyjacielem rektora, dziekanów, wielu generacji profesorów. On stał się po prostu częścią Uczelni. Tak jak po latach został częścią krakowskiego „Przekroju” a nawet – wyznam to skrycie – „moją częścią”. I dlatego postanowiłem opracować monografię Jego pracowitego i – co ma w sztuce znaczenie – bezinteresownego życia.
Podziwiam człowieka, który posiada archiwum 500.000 negatywów, w tym kilka tysięcy unikalnych. Dotyczą one zmarłych już osób, zabytków i fragmentów krajobrazowych. Jan Zych jest wielkim polskim artystą, członkiem Związku Polskich Artystów Fotografików, AFIAP, honorowym członkiem Krakowskiego Towarzystwa Fotograficznego oraz Austriackiego Towarzystwa Fotograficznego. A więc zataczamy kręgi ogólnoświatowe. Bo też gdzie Zych nie wystawiał i jakich nagród nie zbierał. Australia, Japonia, Brazylia, Indie, Singapur, Nowa Zelandia itd. Raczej napisać wypada, gdzie swych dzieł nie wystawiał i nie zbierał laurów.
Dla mnie każda rozmowa z Janem jest osobliwą przyjemnością. Znów odwołam się do doznań subiektywnych. Gdyby za czasów Cennino Cenniniego znana była sztuka fotografowania, dopisałby on na pewno do swej książki „Rzecz o malarstwie” parę rozdziałów.
A zaczął by może tak: „…Ustaw tedy swoją kamerę w miejscu najdogodniejszym, przemyśl co chcesz uwiecznić i czekaj sposobnej chwili…, itd.” Tak mi Zych zaczynał kiedyś tłumaczyć tajniki swego warsztatu. W jego przypadku jednak nie idzie jedynie o sfotografowanie tego, co chce uwiecznić. On pracuje w swym laboratorium. To tam rodzą się owe niepowtarzalne flażolety i tremola jego obrazów, barwnych i czarno-białych ujawniających wirtuozerię tej miary, że z widzem pozostaje tylko sztuka, a artysta skromnie staje z boku. Mógłby Zych z posiadanych materiałów wydać niejeden album. Mógłby stać się bardzo bogatym i sławnym. On te dwa przymiotniki zamienił na inne: skromny i pracowity. W tym też dopatruje się niepowtarzalnych cech Jego osobowości.
Prof. Wiktor Zin Kraków, czerwiec 2001 r.